sobota, 4 października 2014

Drugi dzień w Rumunii

Drugi dzień nie nadszedł, bo pierwszy się nie skończył. Z siedmiodniowego pobytu około pięć dni i nocy spędziłam na piciu w lodówkowym minibarze tudzież schodzeniu do recepcji po kolejne piwo wino wódkę jazz. Posunęłam się nawet do zamawiania żarcia do pokoju. Czytałam sporo coraz bardziej mnie nudzącego Ciorana . Dwa dni szwędałam się po Bukareszcie, próbując zrozumieć ideologię Ceausescu. Kulturowa ignorancja osiągnęła stopień kulminacyjny: nie wiem, jak jest po rumuńsku dzień dobry, dziękuję, poproszę o papierosy i jeszcze jeden kieliszek wina. Poszłam na alternatywną wycieczkę po Bukareszcie (grafitti, urban myths, slow travelling), ale przewodnik nie przyszedł. Kulinarnych oświeceń brak: dużo grilla, mamałygi, klimaty kapuściane. Bardzo dobra śmietana. Sporo arabszczyzny. Rumunii nadal nie rozumiem. Zastanawiam się, czy w ogóle tam byłam.


Teraz jestem (?) w Dortmundzie na dworcu autobusowym. Z braku alternatyw, na kaca i celem uprzyjemnienia sobie czasu oczekiwania (jeszcze 4h) na kolejną porcję przemieszczenia, nabyłam dwie setki „Kleiner Feigling”, czyli „Małego Tchórza”, o sile mocy 20%. Bardzo lubię tę nazwę.