Drugi dzień nie nadszedł, bo pierwszy się
nie skończył. Z siedmiodniowego pobytu około pięć dni i nocy spędziłam na piciu
w lodówkowym minibarze tudzież schodzeniu do recepcji po kolejne piwo wino wódkę jazz. Posunęłam się
nawet do zamawiania żarcia do pokoju. Czytałam sporo coraz bardziej mnie
nudzącego Ciorana . Dwa dni szwędałam się po Bukareszcie, próbując zrozumieć
ideologię Ceausescu. Kulturowa ignorancja osiągnęła stopień kulminacyjny: nie
wiem, jak jest po rumuńsku dzień dobry,
dziękuję, poproszę o papierosy i jeszcze jeden kieliszek wina. Poszłam na
alternatywną wycieczkę po Bukareszcie (grafitti, urban myths, slow travelling),
ale przewodnik nie przyszedł. Kulinarnych oświeceń brak: dużo grilla, mamałygi,
klimaty kapuściane. Bardzo dobra śmietana. Sporo arabszczyzny. Rumunii nadal
nie rozumiem. Zastanawiam się, czy w ogóle tam byłam.
Teraz jestem (?) w Dortmundzie na dworcu
autobusowym. Z braku alternatyw, na kaca i celem uprzyjemnienia sobie czasu
oczekiwania (jeszcze 4h) na kolejną porcję przemieszczenia, nabyłam dwie setki „Kleiner Feigling”, czyli „Małego
Tchórza”, o sile mocy 20%. Bardzo lubię tę nazwę.