Minibar w hotelu wyposażony jest suto i gościnnie. Jest czym pić, i czym leczyć kaca. W pokoju nie
ma czujników i za błogosławieństwem recepcjonisty można bezstresowo palić. Sumując dotychczasowe miejsca odbyte i osoby spotkane, wszędzie jest wifi i wszyscy mówią po angielsku. Kraj na pierwszy (i następne) rzut oka nie da się do niczego zakwalifikować. Ani to Hiszpania, ani to Gruzja.
Ciężko stwierdzić, na czym polega rumuńskość. Wg przewodnika poświęconego szokowi kulturowemu w związku z pobytem w tym kraju, z Rumunią kojarzą mi się wampiry, ciemne lasy Transylwanii i Ceausescu. W rzeczywistości z Rumunią kojarzą mi się statystyki migracyjne Rumunów i Bułgarów do Niemiec
i Cyganie. Póki co brak punktów stycznych potwierdzających bądź negujących jakiekolwiek z ww sterotypów.
Miasto mego aktualnego pobytu ma
charakter audio. W centrum jest bardzo dużo głośników. Leci z nich muzyka
poważna, a w jej rytm tańczą podświetlone fontanny. Na ławeczkach siedzą ludzie i słuchają. Ciężko znaleźć wolne miejsce.
Przeżycia kulinarne: ze względu na nazwę i fakt, że to potrawa narodowo-popularna, jadłam mamałygę. Dupy nie urywa. Widziałam jednak, że większość obserwowanych tutejszych ją je. Poza tym bardzo dużo wieprzowiny.
Język jest wciąż
jeszcze dla mnie nieuchwytny. Kojarzy mi się z hiszpańskim, bo miękko wymawia
się tutaj c. Włoskie jakieś naloty. Myślałam, że będzie bardziej
wschodnioeuropejsko, a jest właśnie po rumuńsku.
Ciekawe, co
przyniosą następne dni.